Mausee
Prywatny czat na GD
Stołeczni Samarytanie
Jakiś czas temu zainstalowałam sobie komunikator o nazwie „Zello” - aplikację działającą na zasadzie krótkofalówki typu „naciśnij i mów” w sieciach komórkowych. Zrobiłam to nie tyle z realnej potrzeby używania tejże aplikacji, ile raczej z ciekawości. Na jednym z kanałów można było przysłuchiwać się pracy dyspozytorni stołecznego pogotowia ratunkowego. Zdawałam sobie sprawę z tego, że praca w karetce pogotowia do łatwych nie należy, a zwłaszcza teraz, w dobie pandemii - ale nie miałam pojęcia, jak wielkie dramaty się rozgrywają i jak potwornie zmęczeni są ci ludzie. Oczywiście, były zgłoszenia do awantur, libacji alkoholowych, których efektem były obicia, złamania czy tez inne uszkodzenia ciała. Były też wezwania do zawałów, udarów, czy też „zwyczajnych” chorób, takich jak chociażby niedrożność dróg żółciowych. I byli też ci „specjalni” pacjenci z wysoką temperaturą, dusznościami i obniżoną saturacją. Niezależnie od dolegliwości, wszystkich tych pacjentów próbowano upychać po różnych szpitalach. Sporo się działo, najbardziej jednak utkwił mi komunikat jednego z ratowników, który zmęczonym głosem powiedział: „Po jedenastu i pół godzinach oczekiwania, melduję, że udało mi się oddać pacjenta w Grodzisku. A teraz kończę i idę się zdezynfekować”.
Jedenaście i pół godziny bez jedzenia, picia, czy korzystania z toalety. Z pacjentem, który wymaga nie tylko stałej pomocy i opieki medycznej, ale także psychologicznego wsparcia. Bo jest przerażony, nie wie co z nim będzie dalej i czy otrzyma odpowiednią pomoc. Jest wożony od szpitala do szpitala i w każdym kolejnym słyszy, że nie ma tam dla niego miejsca. I kiedy na dodatek słyszy, że w karetce zaczyna się kończyć tlen, bo nawet przy oszczędnym dozowaniu, butla starcza na trzy czy cztery godziny...
Nie chcę sobie nawet wyobrażać, jak bardzo taka praca obciąża nie tylko fizycznie, ale także psychicznie. Nawet trudno mi sobie wyobrazić, jak bym się czuła w sytuacji, kiedy to na mnie skierowane jest pełne lęku i nadziei spojrzenie, a ja, mimo najszczerszych chęci, w niewiele mogę zrobić, żeby jakoś pomóc. A pomóc trzeba.
Większość z nas poddaje się uczuciu bezradności, mając jednak nadal wiarę, że „jakoś to będzie” i państwo zorganizuje to tak, żeby „było dobrze”. Jednak w tej całej beznadziei pojawiają się ludzie, którzy mimo wszystko, na miarę swoich możliwości, starają się pomóc w tej trudnej sytuacji.
Do właśnie takich ludzi należą Stołeczni samarytanie. Zapytacie – a któż to taki, bo jak dotąd nie było o nich zbyt głośno?
Trudno odpowiedzieć na to pytanie jednym zdaniem, bo pod tą nazwą skupia się grupa ludzi z różnych środowisk, których łączy jedno: wspólna pasja i chęć pomagania.
Zazwyczaj młodzi, pełni ideałów i zapału do działania. Większość z nich działa niezależnie, a ratownictwo jest dla nich niekoniecznie zajęciem, które wykonują zawodowo: uczniowie, studenci różnych kierunków, harcerze, choć czasem trafiają się także ratownicy medyczni, którzy swoją pracę wykonują po godzinach…
Swoje pasje realizowali już wcześniej, na najróżniejsze sposoby: w postaci wolontariatu podczas uroczystości państwowych albo drobnych prac przy zabezpieczeniach medycznych imprez kulturalnych czy sportowych.
Wielu z nich znało się, spotykali się przy innych okazjach, chociaż utworzenie tej nieformalnej grupy nastąpiło spontanicznie. Zaczęło się od pierwszych protestów przeciwko decyzji trybunału konstytucyjnego – Strajku Kobiet.
Nie wszyscy z nich chcieli uczestniczyć w protestach, po którejkolwiek ze stron, a jednak dogadali się, że chcieliby w jakiś sposób odciążyć Państwowe Ratownictwo Medyczne, które już wtedy ledwie dawało radę.
Nikt ich nie prosił, nie zachęcał, nie ustalał grafików. Kiedy wiedzieli, że mogą być potrzebni, zakładali „fluo”, czy kamizelkę z napisem „Ratownik”, pakowali torbę ze sprzętem medycznym i szli na ulicę. Tak po prostu. Bez umawiania się. I tak po prostu to się zaczęło. Mimo, że tego nie ustalali, okazało się, że na miejscu pojawiło się wielu z nich i naturalnym było, że połączyli siły.
Podczas protestu 30 października, mieli już zorganizowanych ponad 20 patroli pieszych i 9 karetek.
Szli pomagać, nie oczekując nagród czy nawet oklasków. Opatrywali rozbite nosy i głowy, przemywali poparzone gazem oczy i twarze. Ich samych też nikt nie oszczędzał, niejednokrotnie potraktowani gazem „przy okazji”, nie opuszczali swoich stanowisk, bo żeby pomagać, musieli być w centrum wydarzeń. A pomagali każdemu, bez wyjątków, niezależnie od przekonań politycznych czy upodobań. Bo to nie czas na spory czy kłótnie, ale raczej czas na to, żeby choć trochę pomóc państwowym ratownikom medycznym, aby mogli skupić się na wykonywaniu swoje pracy, w tym w dużej mierze na nierównej walce z pandemią.
Może to czas, abyśmy wzięli z nich przykład i zaczęli współpracować, zamiast sączyć jad i pogłębiać podziały. Poczynając od drobnych miłych gestów w stosunku do kolegi czy sąsiada, z którymi w wielu kwestiach się nie zgadzamy, a na wspólnych pięknych i wielkich gestach kończąc.
Niespodzianka, czyli jak drobiazgi mogą wiele zmienić
Uwielbiam niespodzianki. Oczywiście tylko te miłe, bo gwóźdź znaleziony w oponie, czy odkrycie kolonii mrówek, wędrujących po kuchni, z całą pewnością do nich nie należą.
Te miłe sprawiają, że bezwiednie zaczynasz się uśmiechać, nawet jeśli tego dnia wstałeś z łóżka lewą nogą, za oknem kłębiły się deszczowe chmury i przez cały dzień ciągnąłeś nosem po ziemi.
I właśnie dzisiaj tak to właśnie wyglądało – budzik-okrutnik, krzyczał nieubłaganie już o 6 rano, a żadna kawa nie pomagała.
Nawet w pracy większość z nas była w podłym nastroju, więc na pocieszenie postanowiliśmy zamówić sushi. A że jak wiadomo, zła passa lubi towarzystwo, dostawca spóźnił się półtorej godziny, akurat w sam raz na czas, kiedy mieliśmy wychodzić z pracy. Złapałam na szybko dwa kawałki, żeby zaspokoić pierwszy głód, a resztę spakowałam, żeby zabrać do domu.
Lekko zrezygnowana, wlokłam się przez zakorkowane miasto. Po drodze drobne zakupy. Zahaczyłam tez o kosmetyczkę, w nadziei, że może znajdzie chwilkę na regulację brwi. Nie znalazła – mówi się trudno.
Dotarłam wreszcie do domu, w skrzynce awizo, a w gazetniku… aż się wyszczerzyłam z radości.
Jakiś czas temu, grupka młodszych dzieci z pobliskich domów, postanowiła rozpocząć lokalną aktywność wydawniczą, a ponieważ, jak to z każdą aktywnością bywa, powinno się zacząć od zdobycia odpowiednich funduszy, maluchy wyprodukowały całkiem pokaźne ilości lemoniady, którą to następnie sprzedawały okolicznym mieszkańcom.